I znowu makijaż, znowu - tak, do znudzenia, z tym samym nowym cieniem Inglota (wielbłądzi beż) w roli głównej. Dzisiaj korzystając z czasu wolnego zaaplikowałam sobie na oko coś mocniejszego, nieco bardziej pracochłonnego. Ale tylko nieco. Główny "problem" tego makijażu polega na blendowaniu (a mówiąc po ludzku - rozcieraniu) granicy czerwonego cienia. Nota bene: ostatnio wyrobiłam sobie nową technikę która zrewolucjonizowała rozcieranie na moich krnąbrnych (czytaj: opadających) powiekach. Otóż przytrzymuję ją ręką i nieco napinam w ten sposób skórę. Idzie o niebo łatwiej i szybciej.
W roli bazy matowy Inglot 328 - doskonała baza do kolorowych makijaży, z nim kolory nie wyglądają tandetnie a są ładnie wyeksponowane. Czerwień - ulubiona, wypróbowana i niezawodna - matowy Inglot 366. Do tego wszystkiego piękny liner Inglota w kolorze taupe (nr 41, określany jako "silver", ale moim zdaniem kolor jest dużo bardziej złożony, niż banalne 'silver").
No i kilka mniej istotnych dodatków. Jak Wam się podoba efekt końcowy?
Uwaga - nieznaczna niebieska poświata na dolnej powiece to nic innego jak nie do końca zmyty liner z Bourjois, spomiędzy rzęs wydostać go baaaardzo ciężko;) Więc tym razem się poddałam (hańba i wstyd!) i stwierdziłam, że resztki będą musiały się dogadać z nowym właścicielem;) I co - dogadali się czy nie?
Malujecie oczy na czerwono?
pozdrawiam
Marta
Dzięki serdeczne, ale ja bynajmniej nie prowadzę bloga w nienaganny sposób;)
OdpowiedzUsuńlubię takie ogniste kolory ;) super
OdpowiedzUsuńhm, teraz taki kolor średnio by mi pasował z uwagi na włosy ;d ale przyznam, że lubię sobie popatrzeć ; )
OdpowiedzUsuńCiekawy,choc ja raczej nie zdecydowalabym sie na taka gre kolorow.zdecydowanie za mocny ;)
OdpowiedzUsuńzapraszam do siebie
Świetny:)
OdpowiedzUsuń